To historia jak z Netflixa – z rozmachem, upadkiem i absurdami tak niewiarygodnymi, że aż trudno uwierzyć, że wydarzyły się naprawdę. A jednak to wszystko działo się na Słowacji – tuż przy granicy z Węgrami.
Jeszcze kilkanaście lat temu mówił o sobie jako o władcy wschodniej Słowacji. Fotografował się z prezydentem w pałacu prezydenckim, rozdawał jabłka w foliowych torbach z logo fundacji żony głowy państwa, z helikoptera nadzorował swoje imperium rozciągające się od Koszyc po Čierną nad Tisou. Dziś Mikuláš Vareha jest bankrutem. Jego „królewskie” panowanie skończyło się długami liczonymi w dziesiątkach milionów euro i wyrokiem za oszustwa podatkowe.
* teksty w szarych ramkach to cytaty z książki Słoń na Zemplinie autorstwa Andreja Bána, którą w 2019 roku wydało wydawnictwo Książkowe Klimaty, przekład Miłosz Waligórski.
Showman z pogranicza
Mówi się, że wielcy oszuści potrafią przyciągać ludzi charyzmą. Vareha miał jej najwidoczniej nadmiar. Były policjant i bokser, multi-przedsiębiorca, jak sam się określał, zasłynął nie tylko rozmiarami swojego majątku (czy raczej iluzją tego majątku), ale i niezwykłym talentem do autopromocji.
– A wiecie, panowie, jak zaczynał? Pierwszy w okolicy otworzył całodobowy sklep spożywczy – wzdycha nostalgicznie pani Daniela i zapala następnego papierosa.
W 2008 roku był na szczycie – znany, medialny, zapraszany na państwowe salony. Fotografował się przy kawie z prezydentem Ivanem Gašparovičem i jego żoną. Niewielu przedsiębiorców ze wschodniej Słowacji mogło się takim zdjęciem pochwalić. Ale już wtedy jego wizerunek bardziej przypominał groteskowy performance niż realny sukces.
Organizował amatorskie turnieje bokserskie dla dzieci – zwycięzca dostawał 500 koron, przegrany 100. Publiczność? Głównie dzieci z ubogich romskich rodzin. „Ktoś musi pomyśleć też o najniższych warstwach społecznych. Tutaj mogą się zabawić, a my nauczymy ich jeszcze dobrych manier. Kiedy poczujesz, jak to jest dostać w nos, co w ringu zdarza się każdemu, i przekonasz się, że to boli, zastanowisz się dwa razy, zanim kogoś zaatakujesz” – moralizował Vareha jakby chciał wprowadzać pozytywistyczny „czyn” na peryferiach Zemplina – tylko zamiast szkółek wiejskich, oferował walki i kasę „na witaminy”, jak mawiał.
W swojej miejscowości otworzył nawet „Centrum Rozgrzewki Słowacko-Węgierskiej”:
– Zacieśniamy kontakty. Kieruję zrzeszeniem boksu amatorskiego. Zaproszę Cygana z Węgier, żeby u mnie poboksował, a on jeszcze mi za to zapłaci. Zaproszę Cygana ze Słowacji, to samo. Cyganie płacą, jeden wygrywa i zgarnia pieniądze. A ja zgarniam najwięcej. I wszyscy są zadowoleni.
... fotograf Chris Steele-Perkins – pomagałem mu odnaleźć się wśród dziwów na Słowacji – zrobił takie zdjęcie: Vareha stoi dumnie na zdezelowanej wyrzutni rakiet balistycznych na dziedzińcu jednego z pięciu swoich PGR-ów, wśród beczek z winem, starych karetek pogotowia przerobionych na maszyny rolnicze i zardzewiałych aut marki Łada, których silniki przemontował do łódek. Well, very specific wine producer, zauważył zawsze uprzejmy Chris.
Budował bez pozwoleń, latał helikopterem
Vareha inwestował wszędzie, gdzie się dało – winnice, sprzedaż paliw, budownictwo, nieruchomości, rolnictwo, turystyka. Miał rozległe majątki, w tym kilka spółdzielni rolniczych, gdzie hodował tysiące zwierząt, takich jak owce i bydło. Posiadał również duży sad owocowy o powierzchni 420 hektarów, który był największym sadem z nawadnianiem w Europie. Jego działalność winiarska obejmowała produkcję wina tokajskiego, a także planował wykopać najdłuższą piwnicę winą na świecie.
Udzielny książę na Zemplinie ma smykałkę do interesów. Do niedawna kupował na Ukrainie tanią ropę naftową, na Węgrzech sprzedawał ją za moszcz z winogron, który z kolei na Słowacji zamieniał na wino, żeby później po korzystnej cenie sprzedać je z powrotem na Ukrainie.
Wszystko było na pokaz. Mówił o sobie jako o królu Zemplina, a oprócz tego tytułował się mianem Sir. Tytuł ten miał mu nadać Zakon Maltański, jednak później okazało się, że był on fałszywy – oficjalny Zakon Maltański nie wiedział nic o tym tytule.
W Ladmovcach, w jednej z wiosek w okolicy Trebišova, podjechał kiedyś limuzyną pod prywatny dom. Zapytał właściciela, ile chce za nieruchomość. „Pół miliona koron” – padła odpowiedź. Vareha wrócił do samochodu, wyjął walizkę i wręczył właścicielowi dokładnie tyle, ile powiedział.
Jako deweloper sprawiał kłopoty urzędnikom, ponieważ nie tracił czasu na uzyskiwanie pozwoleń na budowę. Swego czasu w mediach było głośno o jego nielegalnych budowach.
Kiedy wchodzę na stację benzynową „Agent 007” na peryferiach Slovenskiego Novego Mesta, uderza mnie surrealistyczny widok. Płot z naprzemiennie wyłaniającymi się miniaturkami Mickey Mouse, Chaplina, Flipa i Flapa. Zgoda na postawienie czegoś takiego? Wolne żarty! Kto by się przejmował błahostkami. Albo to, że kopiąc piwnice na wino, Vareha dosłownie przebił się do sąsiadów. Przy okazji prawie zapadła się droga krajowa. Na takie rzeczy nie zwraca się tutaj uwagi. Wizja urzędniczki przyjeżdżającej na kontrolę z Koszyc czy – ho, ho – z Bratysławy wśród miejscowych nadal wywołuje pusty śmiech.
Od zarania dziejów ma jedno i to samo trudne zadanie – nadać sens rozpaczliwie pustemu życiu tych, którzy sami tego sensu znaleźć nie potrafią. Mesjasz to praca na pełny etat, człowiek zatraca się w niej cały, nawet z nawiązką. Nasz Miki umiał to robić jak mało kto, ze znajomością rzeczy spełniał oczekiwania dziesiątek ludzi.
A korniki były prawdziwe?
Prawdziwe imperium Varehy było papierowe. W 2011 roku został aresztowany – zarzucono mu kierowanie siecią 51 firm, które handlowały... głównie powietrzem. Albo raczej fakturami. W ten sposób wyłudził od państwa niemal 29 milionów euro z tytułu odliczeń VAT-u, jak się później okazało na podstawie fikcyjnych transakcji. Cały „biznes” polegał na tym, że Vareha sprzedawał towar sam sobie. Gotówką. I uznawał, że pieniądze przeniesione z jednej walizki do drugiej to „zamknięta transakcja”.
Mikuláš Vareha od siedmiu lat siedzi w więzieniu. Oszustwa podatkowe. Między trybami jego pięćdziesięciu dwóch firm zniknęły podobno dziesiątki milionów euro. Do tego doszedł podejrzany handel kornikami.
Sławna stała się obrona Varehy, w której wyjaśniał handel kornikami. W latach 2008–2011 wraz ze współpracownikami miał zebrać w swoich magazynach ponad 414 milionów osobników tego szkodnika za pomocą miotełek i wiader, po tym jak rzekomo przywieziono mu je wraz z drewnem z północnej Słowacji. Następnie udokumentował sprzedaż tych milionów sztuk korników, oczywiście w celu uzyskania zwrotu podatku VAT. Jak argumentowały wówczas Państwowe Lasy SR, nawet one nie są w stanie złapać takiej ilości szkodników w ciągu całego roku, mimo że do ich zbierania wykorzystują sieć pułapek feromonowych. Prokurator argumentował, że „takie ilości nie występują u nas i nie podlegają obrotowi”.
Te tłumaczenia przejdą do historii absurdu.
W 2014 roku sąd uznał go za winnego popełnienia wielokrotnych przestępstw oszustwa podatkowego i ubezpieczeniowego oraz niepłacenia podatków i składek ubezpieczeniowych. Sąd skazał go na 11 lat więzienia i 100 tysięcy euro grzywny. Uznano, że wyrządził państwu szkody przekraczające 58 milionów euro.
Ekspert od podatków
Vareha spędził prawie dziewięć lat w więzieniu. Kilka razy próbował wnioskować o wznowienie postępowania, jednak za każdym razem sąd odrzucał jego wnioski. „Wszyscy wiedzą, że siedziałem niesłusznie. Prokuratura naciskała na mnie, żebym się przyznał, a zgodnie z prawem nie może tego robić” – powiedział po wyjściu z więzienia. Swoje zatrzymanie i skazanie określił jako polityczne zamówienie. „Robiłem tylko to, co nie było zabronione. Prawo na to pozwala” – powiedział Vareha.
Został zwolniony za dobre sprawowanie pod koniec 2019 roku.
W więzieniu postanowił założyć partię polityczną i chciał kandydować w wyborach. „Będę premierem Republiki Słowackiej” – mawiał.
Przed wyborami ponownie wrócił na pierwsze strony gazet. Hitem okazał się wywiad, w którym twierdzi, że on nie jest oszustem podatkowym, tylko ekspertem od podatków. Tak, tak. To mówi osoba, która prawomocnie została skazana przez sąd za oszustwa podatkowe.
Jego kariera polityczna nie była jednak udana. Nie zdążył zarejestrować własnej partii i ostatecznie w 2023 r. kandydował z ramienia partii Princíp. Jeśli czytając nazwę tej partii, stwierdzacie, że nigdy o niej nie słyszeliście, to macie rację. Partia ta w wyborach uzyskała oszałamiające 0,06% głosów i nie dostała się do parlamentu.
W 2023 roku – po raz pierwszy w życiu – musiał prosić o pomoc. Wnioskował o osobiste bankructwo.
„Dłużnik oświadcza, że jest niewypłacalny, nie doprowadził się do tej sytuacji celowo, przyjmując zobowiązania nie liczył na to, że swoje długi ureguluje poprzez oddłużenie. Dłużnik ma szczery zamiar spłacić swoich wierzycieli i dołoży wszelkich starań, aby rozwiązać problem swojego zadłużenia w granicach swoich możliwości i zdolności” – napisał we wniosku o ogłoszenie upadłości konsumenckiej. Vareha prowadził bowiem działalność gospodarczą, a w takim przypadku dłużnik odpowiada całym swoim majątkiem.
Ruiny po imperium
Dziś po „królu Zemplina” zostało: pięć sztuk broni, dwa tłumiki i rozlatujący się dom w Malej Tŕni. Wycena? Cały majątek Varehy oszacowano na 26 536 euro. Tymczasem wierzyciele domagają się ponad 38 milionów, z czego zdecydowana większość to dług wobec skarbu państwa.
To rekordowa suma w historii słowackich jednoosobowych działalności gospodarczych. Na pytanie „kto za to zapłaci?” odpowiedź jest niestety prosta: Słowacy. Państwo prawdopodobnie nie odzyska ani ułamka tej kwoty.
Dziś Mikuláš Vareha to już tylko wspomnienie – i to raczej z kategorii tych, o których mówi się z niedowierzającym śmiechem. Groteskowy Robin Hood z Zemplina, który zamiast odbierać bogatym i dawać biednym, raczej drenował państwowy budżet i część tej rzeki pieniędzy rozlewał po okolicznych wsiach w formie jabłek, chleba i turniejów bokserskich dla dzieci.
Zamiast lasu Sherwood — nielegalne budowy. Zamiast bandy wesołych kompanów — 51 fikcyjnych firm. A zamiast wiecznego mitu sprawiedliwości społecznej — dziesiątki milionów długu i imperium z papieru, które się rozpadło.
Dla jednych był ekscentrykiem, który dawał ludziom pracę. Dla innych –
symbolem wszystkiego, co złe w słowackim kapitalizmie: cwaniactwa,
politycznych układów, bezkarności. Vareha nie był może bohaterem, jakiego potrzebowała Słowacja, ale przez chwilę był bohaterem, którego... potrzebował Zemplin. Dziś jego legenda dogorywa w aktach sądowych i ogłoszeniach o licytacji. A nad całą historią unosi się pytanie: jak to możliwe, że przez tyle lat uchodziło mu wszystko na sucho?
O! Mam ilustrację! "Słonia na Zemplinie" czytałem już parę lat temu, a teraz postać mi przypomniał Szczerek w "Końcach świata". Ale to słowa, a tu też zdjęcia :) Dziękuję!
OdpowiedzUsuńNie ma za co! Oj tak, Miki to chodzący dowód, że nie wszystko da się opisać – czasem trzeba po prostu pokazać 😄
Usuń